Mur coraz mniejszy
Podopieczni WTZ w Sycewicach integrują się nie tylko ze sobą. Obecni na ulicach oraz przy stawie, zaprzyjaźniają się z wędkarzami i mieszkańcami wsi.
Sycewice leżą na trasie Koszalin–Słupsk. Przejeżdżając przez nie, wystarczy spojrzeć w prawo, by dojrzeć staw i unieruchomionych nad taflą wody wędkarzy – Zakładamy przynętę, poprawiamy, żeby nie było widać czubka haczyka, bo jak ryba poczuje coś ostrego, to nie weźmie. Teraz spróbuj sam, przytrzymaj tę rękę, nie ściskaj palców, złap delikatnie – Janusz Reczyński, prezes koła Polskiego Związku Wędkarskiego w Sycewicach, instruuje niepełnosprawnych zawodników.
Im jeszcze brakuje wprawy, nie potrafią zarzucić wędki, żyłka zahacza o gałęzie drzew. Do niedawna wędkarzami byli głównie członkowie PZW, czyhający na leszcze, karpie, liny czy jak Bóg da, to i szczupaki. Od kilku miesięcy dołączają do nich podopieczni należących do Caritas Warsztatów Terapii Zajęciowej. Zaczęli od pikniku wędkarskiego, kilka miesięcy potem był trening, aż 13 września stanęli do zawodów – na największą rybę lub największy połów. Pomysł na zawody wędkarskie, w których niepełnosprawnymi opiekują się profesjonaliści, wyszedł od Stanisława Matusika, terapeuty w placówce, również zapalonego wędkarza. Okazało się, że był strzałem w dziesiątkę i zawody nie tylko na stałe wpiszą się w sycewicki krajobraz, ale w przyszłości poszerzą się o uczestników z innych ośrodków opiekuńczo-wychowawczych.
Łowy
Każdy z 10 zawodników chce zamaszyście zarzucić wędkę, ale ci na wózkach inwalidzkich (głównie po dziecięcym porażeniu mózgowym) muszą skorzystać z prostszej metody łowienia, na grunt: wędka stoi na wspornikach, a branie ryby ogłasza sygnalizator. Jednym z czterech zawodników, których zadaniem jest baczne wpatrywanie się w niego, jest Asia. Kiedy ryba weźmie, niezborne nogi i ręce jej nie pomogą, toteż liczy na pomoc pana Stasia. On zaś na sygnał od niej: uderzenie dłonią w wędkę. – Mamy to opanowane: ja podciągam wędkę, Asia kręci kołowrotkiem. Wyćwiczyliśmy ten sposób ostatnio i Asia złapała 5 ryb – chwali ją Stanisław Matusik. Dziewczyna na potwierdzenie śmieje się głośno. Zależy jej na wygranej. – Ta sportowa żyłka zawsze się włącza – tłumaczy opiekun. Jej sąsiad, Paweł Tylus, zanim trafił do sycewickiej placówki, czas na wózku spędzał w domu w Grąsinie. Od stycznia chętnie wstaje o 5.30, by przed 7 wsiąść w busa i dotrzeć do Sycewic. Jest szczęśliwy, że przez 5 dni w tygodniu jest w gronie ludzi, którzy tak jak on spragnieni są towarzystwa, wymiany myśli, okazywania sobie zainteresowania. Należy do pracowni komputerowej, ale po ostatnim treningu, gdy złapał 29-centymetrowego lina, z chęcią zamienia monitor na staw. – Patrzenie na jezioro, na wędki, bardzo wycisza – mówi i dodaje, że rywalizacja to tylko pretekst do spotkania. – Cieszymy się, że udało się zorganizować te zawody, że jesteśmy tu razem, że komuś udaje się coś złowić.
Gruszką w mur
Stanisław Matusik zauważa, że zawody służą nie tylko integracji pomiędzy podopiecznymi WTZ, ale i z mieszkańcami Sycewic. I chodzi nie tylko o wędkarzy. – Ludzie nas zauważają, kiedy przychodzimy nad staw lub kiedy spacerujemy po ulicach. Nasi podopieczni wszystkim mówią „dzień dobry”, a tamci odpowiadają, uśmiechają się. Pan Janusz zaprasza ich nawet do domu, częstuje gruszkami, śliwkami, czym chata bogata. Oprowadza po swoim gospodarstwie, pokazuje, czym się zajmuje – opisuje terapeuta. – Każda życzliwa wobec nich osoba zabiera kolejną cegiełkę z muru, który odgranicza ich od świata. Te spostrzeżenia potwierdza Mieczysław Stępniewski, sołtys Sycewic, chwaląc podopiecznych WTZ-ów za wprowadzanie przyjaznej atmosfery. Zaś ks. Emil Siemaszko, który pobłogosławił zawodnikom i sam stanął u boku jednego z nich, podkreśla: wartością jest nie tyle wyczyn sportowy, ile przyjaźń, która się w takich sytuacjach zawiązuje. – Zawody wędkarskie to sposób na uspokojenie emocji – mówi Małgorzata Oszmiańska, kierownik WTZ. – Różnie bywa, zdarza się, że początek dnia jest trudny, gdy podopieczni przybywają do nas w różnych nastrojach, pobudzeni, bo np. leki działają niewłaściwie. Jeden z podopiecznych. Mateusz jest rzeczywiście zrelaksowany. Mija godzina, a jego sygnalizator jeszcze nie drgnął, ale to nie wytrąca go z równowagi, choć jego marzenie o zwycięskim karasiu jeszcze się nie ziściło. – Łowienie sprawia mi przyjemność. Przy okazji patrzę na piękny staw, słucham odgłosów ptaków – mówi, gdy nad głową przelatują klucze żurawi.